Ultra Trail Mont Blanc Maćka Kokotka
7 października 2022
Kurz z butów jeszcze nie opadł bo brudne leżą nadal w kącie, ale chyba już czas na podsumowanie tego całego UTMB Mont-Blanc W 2019 r. ciało a za nim głowa powiedziały „dość” na 120 km w małej szwajcarskiej mieścinie, „Fort de praz” czy jakoś tak (następny punkt za La Fouly), gdzie dziewczyna na punkcie obcięła mi róg numeru i stałem się tej nocy „wolnym człowiekiem” i mogłem w czekającym aucie odpłynąć w błogi sen. Nie wiedziałem wtedy, że jedna myśl zniewoli mnie tak mocno na kolejne 3 lata. Myśl o powrocie, do tego miejsca, w te góry i na tą trasę. Miałem więc wystarczająco dużo czasu aby wszystko przemyśleć i przeanalizować.
Stojąc na starcie w tym roku, wiedziałem, że dla mnie ten bieg zacznie się dopiero właśnie od 120 km. Do tego miejsca miałem „zwizualizowany” każdy odcinek. Nawet drobny deszcz i temp były takie same jak wtedy. Kiedy ruszyliśmy powtarzałem sobie…. początek będzie płaski, kijki od Les Houches (tam będzie super doping), spokojnie do St Gervais, (wcześniej już przygotuj sobie czołówkę bo będzie ciemno a zbieganie po kamieniach i korzeniach może być zdradliwe) – tam to dopiero ludzie dadzą czadu na ulicach, tylko pamiętaj aby uzupełnić płyny. Potem zaczną się poważniejsze górki, będą długie podejścia po kamieniach, ludzie będą już spać na trasie (wtedy kilku Azjatów spało na foliach NRC przytuleni do kamieni, kępki mchu…, teraz również), byle dotrzeć do La Balme i dalej do Les Chapieux, bo nagrodą na tym etapie będzie nieziemski świt przed Lac Combal. Tylko spokojnie, mocno na kijach, nie za dużo słodkiego jedzenia i picia…Ten odcinek miał 17 km, 1200 m do góry i prawie 1000 m w dół. Świt faktycznie to wynagrodził, choć naprawdę podejście ciągnęło się okrutnie. Teraz po kamieniach do dołu, chwila oddechu w punkcie i jeszcze jeden szczyt, z którego będzie można podziwiać Mont Blanc od włoskiej strony. Nowy dzień, nowe siły. Dwa kubki rosołu, krakersy i żółty ser, następny popas już w Courmeyeur, gdzie będzie czekał mój support
Nawet ten cholerny zbieg 4 km gdzie leci się około 800 m w dół do Courmeyeur, który mnie wykończył w 2019, teraz jakoś tak lekko minął.
Na dole czekała moja ekipa. Beatę wpuścili do środka. Zmiana koszulki, nowe skarpetki, krótki masaż (mega) i decyzja o zmianie butów, do tego ryż z pomidorami i oliwkami, no i filmy motywacyjne nagrane przez przyjaciół jakie mi pokazała (wielkie dzięki), sprawiły, że prawie jak nowy ruszyłem na drugą część trasy. Wejście na Refuge Bertone miałem obcykane, powtarzałem sobie „nie spodziewaj się szczytu zbyt szybko”, po co się podłamywać, że człowiek idzie i idzie a końca nie ma. Potem będzie już płasko prosto do Bonatti. I tak minął mi ten odcinek aż do Arnouvaz. Tutaj w 2019 próbowałem zasnąć na trawie, bez skutku. Tym razem po kilku minutach w punkcie i kolejnych kubkach rosołu z ryżem ruszyłem dalej. 3 lata nastawiałem się na ten odcinek…wejście na Grand col Ferret. Tak samo piękne jak okrutne dla ciała i głowy. Wtedy na szczycie rozpętała się burza. Teraz zrobiło się pochmurno i przyszła mgła ale deszczu nie było i dolina po szwajcarskiej stronie otworzyła się zapierając dech w piersiach swoim majestatem i soczystą zielenią, niczym plan filmowy z Władcy pierścieni. Jeszcze tylko 9 km zbiegu i będę w La Fouly, upragnionym La Faouly, wytęsknionym La Fouly… ehhh La Fouly niech cię … Jak to człowiek się zaprogramuje tego nikt nie wie i nie jest w stanie przewidzieć. Na ten punkt wypadający na 111 km wpadłem z różnicą dokładnie 2 MINUT w stosunku do 2019 r.!!! UTMB właśnie w tym momencie się dla mnie zaczęło.
Wejście na szczyt i dotarcie do Champex Lac jeszcze jakoś poszło. Na punkcie spróbowałem zasnąć, ale po 20 min wyziębiony wstałem i ruszyłem dalej. Ubrałem się cieplej, bo zimno. Za 30 min na szlaku już się rozbierałem, bo za ciepło. A 15 min później, niepozorna ławka na poboczu zawołała do mnie „choć kochany, to już chyba ten czas”. Okutany w ¾ w folię NRC położyłem się na 15 min snu. Dzięki Bogu budzik w telefonie był skuteczny. Nawet nie było tak zimno pomimo środka nocy. Odchodząc, moją ławeczkę oddałem jakiejś biegaczce z Azji, która nieśmiało podeszła i zapytała „May I…?”
Odcinek do La Giete zapamiętam na długo. Niekończące się podejście w lesie, noc, zero punktu odniesienia aby choćby uchwycić „oooo tam idziemy i potem zbiegamy”. Akurat, kiedy docierałem do miejsca gdzie pół godziny wcześniej w górze znikały mi lampki biegaczy przede mną, nad głową pokazywały się hen w górze kolejne światełka czołówek a dojście do nich to następne 30-40-50 min, jak nie lepiej. Bożeee jak mi się to dłużyło. Żel z kofeiną pomógł tylko na chwilę. Kiedy będzie ten świt? W końcu zaczyna się zbieg i jakoś głowa robi się luźniejsza. Trient wita chłodem, pełno biegaczy wokoło. Jeden Słowak już nie bardzo kontaktuje gdzie jest i muszę mu wskazać drogę do namiotu, którego nie może znaleźć, a który stoi 50 m przed nami. Zjadam kolejne słone „przysmaki” i wyganiam się na przedostatni odcinek. Vallorcine, to już będzie we Francji. Żegnaj Szwajcario, byłaś piękna, ale w dupę mi dałaś okrutnie tej nocy.
Trochę mnie nosi z boku na bok, nie wiem czy to błędnik czy może zasypiam na ułamki sekund w biegu. Wmuszam kolejny żel z kofeiną (jakież to obrzydlistwo, jak pasta do zębów o smaku Kopiko) i do przodu. Z tego odcinka niewiele w zasadzie pamiętam, o ile wcześniej na pewno mijałem stada krów śpiących na pastwiskach w nocy, o tyle czy to tutaj czy wcześniej był zlokalizowany punkt w starej oborze, a obok z chaty leciała rockowa muzyka…tego nie jestem pewien. Świta…Vallorcine, telefon po wielu godzinach ponownie odzyskuje łączność. Wymiana komunikatów z bliskimi daje mi kopa i odciąga uwagę od pęczniejącego od jakiegoś czasu na stopie „towarzysza”, który czuję jak podchodzi płynem i chce się uwolnić. Nagle pojawia się ta myśl…ukończę, zostało mi wejście na La Flegere, phi co tam, weszliśmy tam przecież z dziećmi 3 dni wcześniej. Pyknę to i lecę do mety – postanawiam naiwnie. Dzień obudził się jednak mega słoneczny, gorąco, żar z nieba, a my po tych kamieniach na otwartym terenie, tup tup, zakręt i tup tup, do góry, potem zakręt i znowu…Wejście zajęło mi ponad 2 godziny, pogoda „patelnia”. Potem trawersuje się góra dół do stacji kolejki, niby ją widać ale to jakieś 3 km, które dłużą się niesamowicie. Docieram tam w końcu, jakiś biegacz kupuje sobie loda w sklepiku. Zatrzymać się i dołączyć czy nie? Chwila wahania i staczam się już stokówką zostawiając myśl o słodkim sorbecie na później i koncentrując się dosłownie na każdym kroku aby teraz na finiszu nie skręcić kostki, nie upaść. Jakiś turysta woła do mnie „hej, smile, it would be easier”. Mądrala się znalazł, gdyby wiedział co ja wtedy miałem w głowie.
Widzę kątem oka kobietę, która tuż przy trasie kuca z dzieckiem i przypatruje się biegaczom. A może to były korzenie drzewa? Znowu ktoś przycupnął. Nie, chyba raczej nikogo tam nie było. Po ponad godzinie wybiegam w końcu na asfalt na opłotkach Chamonix. No i się zaczęło…wzdłuż ścieżki, koło płotów, na chodnikach, na parkingach, wszędzie…stoją ludzie i dopingują tych którzy przetrwali tą 171 km rundę. Machają, nawołują i gratulują (ileż to ja się słów po francusku nauczyłem).
Człapię ten ostatni km i odpowiadam na pozdrowienia. W centrum widzę najpierw Marysię i dalej Sławka, którego biorę na ręce aby za chwilę razem potruchtać…Ostatnie 100 m do mety. Nie znajduję właściwych słów aby to podsumować. 44 godziny i 54 minuty przygody. Czy ja tu jeszcze wrócę?
Odpowiedź znałem 5 sekund po tym jak przekroczyłem metę. PS. Podziękowania dla rodziny i przyjaciół, którzy ze mną byli oraz krótki opis tych 11 dni urlopu jeszcze przede mną. To wszystko było jak sen.